MOJE SPOTKANIE Z OJCEM BEYZYMEM

Tych spotkań było wiele. Zanim jednak Apostoła Trędowatych poznałam bliżej i zaprzyjaźniłam się z nim, niewiele o nim wiedziałam. Przez długi czas był dla mnie jednym z grona tych, którzy tu, na ziemi, znaleźli schody do nieba.

Pożółkła książka

Pewnego dnia odwiedził mnie znajomy. Przyniósł mi książkę. „Pożyczam ci ją, ale tylko na jedną noc. Rano musisz mi ją zwrócić, bo w kolejce czeka już kilka innych osób” – powiedział i ulotnił się szybciutko jakby na potwierdzenie tego, że natychmiast powinnam zabrać się za czytanie.

Książka była bardzo pożółkła i sfatygowana. Biorąc ją do rąk, bałam się, żeby mi się w nich nie rozpadła. Liczyła ponad pięćset stron. Rok wydania – 1927. Tytuł – „Listy o. Jana Beyzyma TJ – Apostoła Trędowatych na Madagaskarze”.

Cóż może być ciekawego w listach misjonarza, który pracował wśród trędowatych?” – pomyślałam i bez wielkiego entuzjazmu „rzuciłam okiem” na wstęp i pierwszy list. Po lekturze drugiego tak się zachwyciłam tym Beyzymowym pisaniem, że nic nie było w stanie oderwać mnie od tych pożółkłych, rozlatujących się kartek. Czas mijał nieubłaganie, a ja wciąż byłam na Madagaskarze, w Maranie, z Ojcem Janem i jego „czarnymi pisklętami”. To nic, że po tej nocy w głowie kołatało mi dość mocno, oczy piekły, a w pracy przysypiałam nad biurkiem. Byłam szczęśliwa, że udało mi się przeczytać książkę „od deski do deski”. Żal mi było tylko, że musiałam ją zwrócić właścicielowi.

Czytam dużo, ale z taką książką nie spotkałam się nigdy. Cóż za język! Jaki styl! To nie listy, ale wspaniałe reportaże! To nie opowieść o trędowatych i ich Posługaczu, ale konspekt lekcji o wierze, nadziei i miłości!

Zaprowadź mnie na Madagaskar

Madagaskar śnił mi się po nocach już wtedy, gdy o bł. Janie Beyzymie wiedziałam bardzo niewiele. Nasłuchawszy się opowieści mojego kuzyna – misjonarza, który pracuje tam od 1978 roku, marzyłam o wyprawie na tę daleką i egzotyczną wyspę. Marzenia długo jednak jakoś nie chciały się spełnić. Poznawszy bliżej Ojca Beyzyma, zaczęłam go prosić, by pomógł mi w tej kwestii. Zwracałam się do niego także z innymi problemami, mniej lub bardziej trudnymi, i zawsze otrzymywałam wsparcie. W sprawie Madagaskaru Ojciec Jan milczał jednak uparcie i już zaczęłam tracić nadzieję.

W sierpniu 2008 roku, na urodziny, dostałam w prezencie… bilet lotniczy na Madagaskar! Radość moja była tak wielka, że chciałam ją wykrzyczeć całemu światu. Żadnego lęku, żadnych obaw przed nowym i nieznanym! Żadnych pytań typu: „Czy dam radę?”…

W połowie listopada wylądowałam na lotnisku Ivato w Antananarivo, stolicy Madagaskaru. I już od pierwszych chwil na Czerwonej Wyspie zaczęłam patrzeć na nią oczyma Ojca Beyzyma. Kilkumilionowa Antananarivo, rozłożona na dwunastu wzgórzach, nie wzbudziła we mnie zachwytu. „Niby stolica, a gdzież jej tam choćby i do naszego Przemyśla!…” – pomyślałam słowami Ojca Jana, patrząc na szare, brudne uliczki, na pamiętające kolonialne czasy kamienice, na tysiące prowizorycznych domków, w których razem z ludźmi mieszka wielka bieda, a nawet i na nieliczne, tu i ówdzie strzelające w niebo, „szklane domy”.

Raj, który sobie wyobrażałam, zaczynał się dopiero za miastem. Raj w trzech kolorach: czerwonym, zielonym i niebieskim. Czerwona była ziemia i woda w rzece, która tę czerwień podkradała górom, żłobiąc w ich zboczach swoje koryto. Zieleń to tropikalne lasy i ryżowe pola. Błękit – jeszcze piękniejszy niż ten w Italii – rozlewał się po niebie.

Na Madagaskarze byłam trzy miesiące. Miałam więc sporo czasu, by pozwolić sobie na wędrówki do różnych ciekawych, często odległych miejsc. Największym jednak moim marzeniem była podróż do Marany. Tam przecież czekał na mnie mój Przyjaciel – Ojciec Jan Beyzym. U bram Marany stanęłam 28 listopada 2008 roku.

W odwiedzinach u Ojca Jana

Marana to nie miasto ani wioska. To po prostu miejsce odosobnienia dla chorych na trąd. Tak było kiedyś i tak jest dzisiaj. Z pobliskiego miasta Fianarantsoa do Marany jest tylko 7 km, ale trudno tu dojechać. Droga – bardziej niż kiepska – pnie się wciąż pod górę brzegiem przepaści, na dnie której wije się wstążka rzeki i oczy razi jaskrawa zieleń ryżowych poletek. Tą drogą Ojciec Jan chodził wiele razy. Dzisiaj wędrowca pozdrawiają święci i błogosławieni wyciosani z eukaliptusowego drewna, którym za mieszkanie dano niewielkie kapliczki. Zrobiło mi się miło, kiedy w dwóch z nich rozpoznałam rodaków: św. Siostrę Faustynę i bł. Jana Beyzyma.

Szpital dla trędowatych, który przed stu laty wybudował tu Ojciec Jan Beyzym, tonie w zieleni i kwiatach. Okoliczne góry pachną eukaliptusem. Obok domku, w którym przez jakiś czas mieszkał Ojciec Jan, oprócz eukaliptusów rosną też sosny. Cykady grają nieustannie.

Wysoki 2,5-metrowy mur zwieńczony niezliczoną ilością sterczących odłamków szkła i solidna metalowa brama szybko przywróciły mi pamięć i zdałam sobie sprawę, że nie wchodzę do raju. Odwiedziny w salach chorych i rozmowy z nimi jeszcze bardziej mnie w tym utwierdziły. „O, jak bardzo ci biedacy musieli kiedyś cierpieć! – pomyślałam. – Sto lat temu tutejsi pacjenci nie dostawali środków przeciwbólowych, nie było leków, bandaży. Ojciec Beyzym miał dla nich tylko serce…”.

W kościółku, w którym od stu lat modlą się chorzy, cicho i przytulnie. Przez uchylone okno dolatywał koncert cykad. Z obrazu wiszącego nad ołtarzem spoglądały na mnie czułe oczy Częstochowskiej Mateńki. Msza św. w tym kościółku, mimo że odprawiana po malgasku, była czymś wyjątkowym. Homilia również, bo ksiądz – mimo że w Mszy św. uczestniczyła malgaska zakonnica i młody Malgasz, student medycyny – wygłosił ją po polsku, czyli tylko dla mnie. A potem… Potem było to najważniejsze: odwiedziny kaplicy, gdzie znajduje się sarkofag z doczesnymi szczątkami Ojca Beyzyma.

Już po przekroczeniu bram Marany przez cały czas miałam mokre oczy i czułam wielki ucisk w gardle. Trzymałam się jednak jakoś, żeby przed obcymi nie wypaść na mazgaja. W kaplicy przy sarkofagu pękłam jednak zupełnie. Zostawszy przez chwilę sam na sam z Ojcem Beyzymem, przytuliłam się do sarkofagu jak do jego dobrych rąk i zalałam się łzami. Płakałam długo. Te łzy były jedyną moją modlitwą, na jaką stać mnie było w tamtej chwili.

Kiedy towarzysząca nam zakonnica wyszła do zakrystii, ksiądz (mój kuzyn) zdjął szybciutko płytę przykrywającą sarkofag i mogłam zajrzeć przez wąską szybkę do jego wnętrza. I cóż zobaczyłam? Brunatny proch, kilka niewielkich kości, czaszka, która rozpadła się na drobne kawałki. Za jakiś czas także i te kości zamienią się w garść brunatnego pyłu. Tylko dobro, które czynił Ojciec Jan, wciąż trwa…

Przyjaciel

Wizyta w Maranie bardzo mnie do Ojca Beyzyma zbliżyła. Stał się dla mnie przyjacielem, na którego zawsze i wszędzie mogę liczyć, który wie o mnie wszystko. Kiedy trzeba – przytula mnie do serca, a gdy to konieczne – daje mi solidną reprymendę albo nawet i kijem przyłoży. Czuję wyraźnie, że nade mną czuwa. Pierwszy raz przekonałam się o tym już na drugi dzień po odwiedzinach w Maranie. Pojechaliśmy na kilka dni do Tulearu. Tu miałam paskudny wypadek. Pośliznęłam się w łazience i – upadając – uderzyłam głową i plecami w kamienną obudowę kabiny prysznicowej. Przed oczami nie zobaczyłam gwiazd, ale czarną czeluść, która wciągała mnie do środka. Z trudem złapałam krótki oddech. W ułamku sekundy przed oczami, jak krótkometrażowy film, przesunęło mi się całe życie. „Ojcze Janie, ratuj!” – pomyślałam i to było wszystko.

Kiedy otworzyłam oczy, leżałam na mokrej, zakrwawionej posadzce. Mogłam się zabić… A tu: głowa cała, kręgosłup i żebra też! Owszem, bolało i nie byłam w stanie o własnych siłach podnieść się z tej kamiennej podłogi, ale skończyło się tylko na rozbitym łokciu i rozciętych plecach, które krwawiły i krwawiły…

W Tulearze Ojciec Jan był przy mnie. Od tego dnia coraz częściej proszę go o „załatwienie” różnych spraw. Nie śmiem mu się naprzykrzać zbyt często, bo nie tylko na ziemi, ale pewnie też w niebie ma pełne ręce roboty. Staram się nie zawracać mu głowy drobiazgami. Zwracam się do niego tylko w ważnych i poważnych sprawach. Czasami jednak i drobiazg jakiś wymknie mi się spod kontroli. I Ojciec Jan ten drobiazg załatwia! Widocznie mnie trochę lubi…

Dorota Kozioł