LEGENDA O MARANIE
Marana nie jest wioską ani miastem. Kiedyś o takich osadach mówiło się „miejsce odosobnienia”. To rzeczywiście miejsce, gdzie mieszkają tylko chorzy na trąd. Dlaczego Marana? Co to słowo oznacza w języku Malgaszy? Nic. Prawdopodobnie tak miał na imię właściciel wzgórza, na którym znajduje się dzisiaj szpital dla chorych na trąd. Miejscowa legenda nazywa go księciem, bo pochodził ponoć z arystokratycznego rodu. Żył w II połowie XIX wieku. Kiedy zaraził się trądem, opuścił dom i zamieszkał na wzgórzu Kianjasoa, gdzie rodzina wybudowała dla niego dom. Wkrótce do Marany zaczęli dołączać inni trędowaci, którzy znajdowali tu schronienie w górskich grotach. Marana podarował im tę ziemię na własność, by nie musieli tułać się z miejsca na miejsce.
SZPITAL ZAŁOŻONY PRZEZ BŁ. OJCA BEYZYMA
Ojcowie jezuici z Fianarantsoa wybudowali tu potem niewielkie schronisko iraz w tygodniu dostarczali chorym żywność. W roku 1902 przybył tu Ojciec Jan Beyzym. Mimo wielu problemów udało mu się wybudować szpital, który istnieje do dziś i do dziś służy chorym na trąd. Obok szpitala powstała tu także wioska trędowatych, w której mieszkają chorzy wraz z rodzinami. Szpital nie jest finansowany z państwowej kasy. Podobnie jak za czasów Ojca Beyzyma utrzymuje się z datków napływających głównie z Europy. Potrzeby są ogromne, a pieniędzy na wszystko, niestety, nie wystarcza. W Maranie robi się jednak wszystko, by chorym pomóc i otoczyć ich właściwą opieką. Dba się tu nie tylko o ciała, ale też o dusze pacjentów. Marana ma swojego stałego kapelana. Funkcję tę pełni ostatnio ojciec Michael, jezuita. To człowiek bardzo oddany chorym, ale wiekowy już i schorowany. Do tych wszystkich dolegliwości dołączyła się jeszcze jedna: ojciec Michael stracił wzrok.
PACJENCI SZPITALA PAMIĘTAJĄ O BŁ. OJCU „CZARNYCH PISKLĄT”
W Maranie bywam ostatnio bardzo często. Ojciec prowincjał zlecił bowiem naszej wspólnocie, by – do czasu nominacji nowego kapelana – pomagała na co dzień ojcu Michaelowi. W niedziele, poniedziałki i wtorki odprawiam więc Mszę św., a ojciec Michael dołącza się do koncelebry. Spowiadam i udzielam innych sakramentów, których potrzebują chorzy. Kiedy patrzę na tych cierpiących, myślę o tym, ile trudu i serca musiał włożyć w to dzieło Ojciec Jan Beyzym. Jak bardzo musiał kochać chorych, że poświęcił się dla nich bez reszty. Cieszy mnie fakt, że mieszkańcy Marany pamiętają o nim, wiedzą, kim był i co mu zawdzięczają. Często spotykam ich modlących się przy sarkofagu, w którym spoczywają doczesne szczątki bł. Ojca Jana. Modlą się o potrzebne łaski dla siebie, a także o rychłą kanonizację Ojca Beyzyma, choć dla nich on już jest święty.
WOLONTARIUSZE I PIELGRZYMI
Marana… Czy oprócz chorych, lekarzy i misjonarzy ktoś jeszcze tutaj bywa? Może niezbyt często, ale zaglądają tu czasami turyści ze świata. Bywają też Polacy. Ostatnio Maranę odwiedziły dwie wolontariuszki z Polski. Przyjechały do ojca Czesława Sadeckiego SVD, który pracuje niedaleko Fianarantsoa wdystrykcie misyjnym i w malgaskich wioskach buduje szkoły. Jednej z nich, wybudowanej w 2016 r., nadał imię bł. Jana Beyzyma. Polskie wolontariuszki będą w tej właśnie szkole pomagały.
Do Marany przyjeżdżają ludzie głównie po to, by odwiedzić kaplicę, w której spoczywa bł. Jan Beyzym.
MUZEUM W MARANIE I STARY ZEGAR
Jest tu także niewielkie muzeum, w którym zgromadzono pamiątki po Ojcu Beyzymie: zdjęcia, dokumenty, trochę przedmiotów, których używał, mieszkając w Maranie. Jest tu między innymi stary zegar, który odmierzał czas – najpierw Ojcu Beyzymowi, a teraz chorym i siostrom pracującym w szpitalu. Co pół godziny wygrywał piękną melodyjkę. Niestety od jakiegoś czasu zegar zamilkł. Parę lat temu naprawiał go ojciec Tadeusz Kasperczyk, ale – jak widać – zegar staruszek znów potrzebuje pomocy i teraz kolej na mnie, by go odnowić i uruchomić.
Inny problem to brak oświetlenia w muzeum. Trzeba doprowadzić tu prąd i kupić odpowiednie lampy, ale na to wszystko, niestety, potrzebne są pieniądze. Muzeum jest ważne, ale może poczekać. W Maranie najważniejsi są chorzy. Każdy grosz, jaki uda się zdobyć, trafia właśnie na zaspokojenie ich potrzeb.
UŚMIECH MARANY
Kiedy przekroczy się bramę Marany, zwykle na spotkanie pierwsze wybiegają dzieci. Jest ich tu całkiem sporo. Uśmiechnięte od ucha do ucha, klaszczą w małe dłonie i gościom śpiewają piosenkę, której słowa tak można by przetłumaczyć:
Mała dróżka przez las biegnie,
wciąż do góry i do góry…
Tam, na górze, wielka brama,
wokół dwa wysokie mury.
Pytasz: Co to? To Marana!
Nad Maraną jasny blask…
Jeśli nie wiesz, to ci powiem:
to jest miejsce wielu łask.
Tu Jan Beyzym dla cierpiących
wielki szpital wybudował,
dał im całe swoje serce,
sam się nimi opiekował.
Ojciec Beyzym przybył z Polski,
płynął tu przez wielkie morze.
Ciężkie życie miał w Maranie,
lecz zaufał Matce Bożej.
Za dobrego Ojca Jana
dziękujemy, Panie Boże!
Przyjmij go do grona świętych,
bo Ty przecież wszystko możesz.
Dziękujemy, dziękujemy!
Niech Marana wiecznie trwa!
Do miłego zobaczenia,
tu, w Maranie. Pa, pa, pa!
WSZYSCY SĄ ZAPROSZENI
Dołączam się do głosu tych dzieciaków i do Marany zapraszam. Jeśli Wasze drogi kiedyś zaprowadzą Was na Madagaskar, koniecznie do Marany przyjedźcie. Kiedy popatrzycie na cierpienie mieszkających tu ludzi, Wasze codzienne problemy i boleści na pewno staną się o wiele mniejsze i lżejsze do udźwignięcia. Tutaj czeka na Was także bł. Ojciec Jan Beyzym, o którym przede wszystkim my, Polacy, powinniśmy zawsze pamiętać.
O. Józef Pawłowski SJ,
misjonarz na Madagaskarze