Kiedy się czyta listy ojca Beyzyma, jest się zaskoczonym, więcej, oszołomionym jego pokorą. Gdy nazywano go „apostołem trędowatych", protestował. Był on tylko niegodnym ich posługaczem i kompletnym zerem. Jeżeli powstał jakiś szum dookoła jego osoby, to tylko dlatego, że wysyłał listy do Misji Katolickich z prośbą o jałmużny dla chorych. I gdyby nie pomoc w modlitwach ze strony karmelitanek, toby nic nie zrobił przy swojej nieudolności.
ĆWICZENIE SIĘ W POKORZE
Licho szła mu praca i budowa schroniska, bo on sam był lichy. To jego grzechy i brak umartwienia były tego powodem. Gdyby kto inny, lepszy, był na jego miejscu, toby i chorym było lepiej, i Karmel polski stanąłby na wyspie. Oto opinie ojca Beyzyma o sobie, które swoim „kozackim stylem" przeciwstawiał tytułom dawanym mu przez podziwiające go karmelitanki lub inne osoby. Nie był „czcigodnym" ani „najprzewielebniejszym", ale po prostu „nicponiem", opryszkiem, darmozjadem szukającym wygód i uciekającym od pracy. „Wiele je, a mało pracuje".
Skarżył się, że tytułami jak„najczcigodniejszy Ojcze" ćwiczono go w pokorze, bo to „tak pasuje do niego jak kwiatek do zasmolonego kożucha". Chwalenie go za heroizm, za poświęcenie i pracę, za znoszenie niedostatku itp. to przelewanie z pustego w próżne, bo to nie była nawet pokuta za jego grzechy... Kiedy pytano go, czy chorzy go kochają, odpowiadał: Jak można kochać takie „drańcie"? Jego praca dla chorych to był obowiązek i nie należała mu się za nią żadna wdzięczność. Podobnie pisał do urszulanek krakowskich. Prosił je o modlitwy, bo jego modlitwy były liche, a to dlatego, że on sam był licha wart.
Oto co wyznawał o sobie: „Byłem zerem, jestem zerem, daleko mi do pokory, poświęcenia i bohaterstwa". Prosił siostry urszulanki o modlitwy, „żeby stał się prawdziwym sługą Jezusa Chrystusa, a nie był takim bydlęciem, jakim jest obecnie". On ma być „apostołem Bożym"? Ależ to było wierutne kłamstwo! Przecież on darmozjad, nicpoń, próżniak, tylko Boga obrażał, a nic dla większej Jego chwały nie zrobił.
UFNOŚĆ „NAJOSTATNIEJSZEGO ŁOTRA”
Niekiedy uniżając się, zdradzał swoje najgłębsze pragnienia. Do Matki Ksawery, ówczesnej przeoryszy Karmelu łobzowskiego, pisał: „Jestem najostatniejszym łotrem, ale nie chcę się wyłamać spod woli Najświętszej Pani". Jego pokora nie przytłaczała go, nie odbierała mu ufności. „Nieprawość i niegodność moja jest niezmierzona, ale miłosierdzie Matki Najświętszej daleko większe, więc ufam". Zdumiewała go niepojęta miłość Jezusa, który raczył wchodzić do jego plugawej duszy i nie brzydził się nim. Nie mógł też pojąć, jak Matka Najświętsza błogosławiła „takiemu drańciu"jak on.
Przez wiele lat pracował ofiarnie i owocnie w konwiktach jezuickich, w Tarnopolu i Chyrowie, ale nie przypisywał sobie żadnych zasług w zakonie. „Gdyby tak wszyscy byli zasłużeni, toby prowincję licho wzięło". A po dziesięciu latach pracy na Madagaskarze oskarżał się, że dla większej chwały Bożej prawie nic nie zrobił.
Patrząc codziennie na zeszpecone ranami i cuchnące ciała swych chorych, uważał, że były one piękniejsze od jego grzesznej duszy. Mając o sobie najniższe mniemanie jako o „opryszku i starym zbrodniarzu", wysoko cenił innych, uniżał się przed nimi. „Całuję ślady stóp Przewielebnej Matki" - pisał do przełożonej Karmelu łobzowskiego. Listy z Karmelu budowały go, czyniły lepszym, pocieszały, ale dziwił się, skąd on, „stare drańcie", był w takich łaskach u karmelitanek. Kiedy donosił Matce Stanisławie, urszulance, że miał na prawej ręce plamy, być może od trądu, dodawał, że cieszyłby się trądem, bo „jedno stare drańcie mniej na świecie i mniej obrazy Boskiej". Lękał się sądu Bożego, bo nawet ojciec Marian Morawski nie zdołał zrobić z niego dobrego zakonnika; był „szelmą" i mało się poprawiał.
W MODLITWACH POKŁADAĆ NADZIEJĘ
Mszę św. codziennie odprawiał z lękiem z powodu swej niegodności. „Bydle idzie do ołtarza i bydle wraca od ołtarza" - stwierdzał brutalnie, nie szczędząc ani siebie, ani swej adresatki, dawnej hrabiny, Matki Ksawery Grocholskiej, której to „bydlę" na pewno wydało się przesadne i niesmaczne. Pragnął jednak odprawiać godnie Najświętszą Ofiarę, „chociaż jest bydlę straszne".
Ale „chociaż jest grzesznikiem i zbrodniarzem", nie upadał na duchu, bo Karmel modlił się za niego. Nie w sobie, nie w swoich zasługach, ale w modlitwach karmelitanek za niego pokładał nadzieję. Był przekonany, że „tysiące Tatarów (Beyzymów) nie wyprosi tyle, ile jedna karmelitanka". Wzywał Jezusa: „Jezu, zmiłuj się nade mną" - i prosił Go o poprawę, bo od dawna był „popsuty". „Jezu, miej litość nade mną nikczemnikiem" - wyrywało mu się w liście do Matki Przełożonej Karmelu łobzowskiego.
Czasami próbował się trochę tłumaczyć i jakby usprawiedliwiać, dlaczego było z nim tak źle. Był sam, bez kierownika, „rozpuszczony jak dziadowski bat", „gałgan, jakiego świat nie widział". „Dusza moja strasznie nędznie wygląda, politowania godna" - skarżył się Matce Kazimierze, karmelitance z Krakowa. On, zakonnik i kapłan od tylu lat, uczył się poddania woli Bożej od swoich chorych, prawie półdzikich Malgaszów, od Michała, Rafała, Józefa...
W ostatnim liście do Karmelu łobzowskiego skierowanym na ręce Matki Ksawery, łudząc się jeszcze, że pojedzie na Sachalin, pisał: „Pan Jezus i Matka Najświętsza są bardzo łaskawi dla mnie grzesznika i chcą się mną posłużyć na Sachalinie". Był Im za to bardzo wdzięczny, ale prosił karmelitanki, by za niego dziękowały, „bo on sam taki niezdarny".
UMORZYĆ SWOJE „JA”
Wszystko uczyło go pokory i małości. W czasie gwałtownej burzy z piorunami widział swoją małość wobec potęgi Stwórcy żywiołów i pragnął „umorzyć swoje podłe, obrzydliwe ja", które ośmielało się Boga obrażać. „Wszystko wychwala wszechmoc Stwórcy, a tylko człowiek pod brzemieniem grzechu, z ranami na ciele i duszy pochyla się do ziemi smutny i ponury". Ale z pomocą przychodziło miłosierdzie Boże, „Miłość Pana Jezusa do nas nie ma granic. Wszystkich nas chce mieć u siebie na wieki".
„Co ja bym dał, żebym mógł zupełnie umorzyć swoje ja, podłe ja, któremu daję się za nos wodzić; gdyby obrzydliwe ja nie było górą, nie byłoby tak źle na świecie jak jest obecnie". Pełen dziecięcej miłości do Matki Najświętszej upokarzał się i przepraszał Ją, że nie był wdzięczny za Jej opiekę nad nim. Przeżywał bowiem okres spokojny, bez febry, bez plagi pcheł afrykańskich, a nie dziękował Jej za to. „Ale Ona najmiłosierniejsza przebaczy staremu złoczyńcy".
Wszystko pokornie i wdzięcznie przypisywał Matce Najświętszej, bo on sam, jak to nieraz powtarzał, był kompletnym zerem. To Ona wszystkim rządziła i kierowała, a on był tylko narzędziem w Jej rękach. Nie było żadnego heroizmu w jego pracy dla trędowatych. „Matka Boża odkomenderowała mnie do trędowatych, to i jestem, ot i cała prawda".
Pokorny, mały, biedny, znający swoją lichość, ale zawsze ufny, daleki od pychy i od rozpaczy, zanurzony w miłosierdziu Boga i opiece Matki Najświętszej, modlił się, pracował i jakoś dawał sobie radę w tysięcznych trudnościach i kłopotach. Taki był ojciec Beyzym - mały w swej nieświadomej wielkości, bo wielka była jego miłość pokorna i służebna do końca.
O. Mieczysław Bednarz SJ