Tananariwa, Luty 1899.
[...]
Płynęliśmy szczęśliwie aż do Majungi (port na Madagaskarze). W Majundze kapitan dostaje rozkaz wysadzenia wszystkich jadących do Tamatawy, bo tam dżuma. Trudna rada, musiałem się więc z mojemi bagażami przenieść na brzeg (a miałem ich sporo, bo ksiądz Prowincyał posyłał przezemnie rozmaite rzeczy z Tuluzy dla naszej missyi). — Dziękowałem tylko Panu Bogu, że mi na sucho uszło, bo na okręcie wskutek wyziewów koralowych (okropnie śmierdzą) i gorąca, kiedyśmy stali na skale, wywiązał się plamisty tyfus. Jeden majtek umarł, a dwóch palaczy przy maszynie zostawiono w szpitalu zanguebarskim. Z Majungi niby parowcem, a właściwie jakąś zabawką, bo to maleństwo, mające tylko maszynę i pokład nad nią dla pasażerów, a bagaże były w łodzi, przywiązanej do tego parowca, popłynąłem rzeką Betsibuk do Malwatanany.
Z Malwatanany, którą także nazywają Suberbie-ville, zrobiłem 344 kilometry na filanzanach. Filanzana jest to siedzenie przymocowane do dwóch drągów, bogaci mają okazalsze, ubodzy prostsze. Te nosze niesie czterech tragarzy, których tu nazywają burżanami. Koło tych czterech idzie drugich czterech i co chwila zmieniają się. Innego sposobu jazdy tu niema i podróżnych i rzeczy i wogóle wszystko, co tylko trzeba przewieźć, lub przesłać, niosą burżani. Dróg dla koni lub mułów jeszcze wcale niema. Nie mogę się wydziwić tym burżanom. Za lichą zapłatę (np. z Malwatanany do Tananariwy 344 kilometrów, każdy zgodzony był za 30 fr.) niosą podróżnych i ich bagaże, każdy niesie 30 kilo na sobie. Nigdy się nie męczą, zawsze weseli, gwarzą, śmieją się, biegną i nie zadyszą się; idą boso po kamieniach i kamykach, błocie, przez rzeki i bagna w bród, bo mostów niema; jednakowo spuszczają się z najwyższych skał, jak na takowe wdrapują się. Żeby choć spoczywali co chwila, bynajmniej, idą jednym ciągiem bez wypoczynku 20, 35, a często i 50 kilometrów, t. j. od stacyi do stacyi.
Na całej przestrzeni między główniejszemi miastami, porobili Francuzi wojskowe posterunki co kilkadziesiąt kilometrów. W tych posterunkach są niby gościnne pokoje, gdzie podróżni nocują. Mówię, niby pokoje, bo właściwie jest to izba z gliny lub trzciny, pokryta chwastom, przez który deszcz przecieka; zamiast okien — dziury, które w razie potrzeby zatyka się czem i jak można. O umeblowaniu mowy niema.
W takiej izdebce odprawiłem o północy trzy Msze święte w sam dzień Bożego Narodzenia — na szczęście deszcz wtedy nie padał. Ale żeby Ojciec wiedział, jakie się wtedy ma uczucia, jak żywo przedstawiła mi się stajenka Betleemska i Najśw. Rodzina, tego opisać nie potrafię, to trzeba odczuć.
Podczas tych Mszy św., kilkoro dzieci Malgaszów katolików śpiewało Gloria in excelsis i inne pieśni w swoim języku, zupełnie jakby pastuszkowie przy żłobie Chrystusa Pana; po ostatniej Mszy św. ruszyliśmy w drogę. [...]
Madagaskar to ogromna pustynia w całem znaczeniu tego słowa, ani drzew, ani ptaków, mało ludzi, słowem nic, tylko skały pokryte lichą trawą.
Od czasu do czasu natrafiają się wsie, to jest 4 lub 5 lepianek, w których mieszkają biedni Malgasze, żywiący się czem Bóg da: to ryżem, to konikami polnymi, owocami, czasem mięsem i t. p. Również trafiają się oazy (nazywają je tu lasami), t. j . jakie kilkanaście lub kilkadziesiąt drzew, ale wcale nie wyglądają na rośliny tropikalne, bo najczęściej bardzo liche. Parę razy mrowie po mnie przeszło i poleciłem grzeszną duszę Matce Najśw.
Spuszczaliśmy się ze stromej i bardzo wysokiej skały; ścieżka szła po nad samą przepaścią, a nosze, na których siedziałem, mocno się przechylały na stronę przepaści. Na dnie tego urwiska widziałem strumyk i kilka zielonych krzaków, rosnących po obu stronach tego strumyka. Dopiero, kiedyśmy byli na dole, poznałem dokładnie, w jakiem byłem przed chwilą położeniu. Skała kilkaset metrów wysoka, prawie prostopadła, strumyk nie był strumykiem, ale była to ta sama rzeka Betsibuk, po której przedtem płynąłem parowcem, w której mnóstwo kajmanów, zawsze gotowych gościnnie przyjąć spadającego; krzaki — to były kokosowe palmy wyniosłe, tylko, że skała ogromnie wysoka, więc wszystko zdaje się tak małem. Spuszczając się ze skały, bardzo niewiele mi brakło do przeniesienia się na tamten świat: jakie pół metra w bok i już gotów. Gdyby nie opieka Matki Najśw., pewnobym tego listu nie pisał. [...]
Wreszcie 30 grudnia 1898 roku dostałem się do Tananariwy. Tu na rezydencji będę mieszkał, póki się nie poduczę, żeby mnie Malgasze rozumieli, a wtedy przenoszę się na mieszkanie zupełnie do schroniska moich biedaków w Ambahiwurak, Na całym Madagaskarze klimat prawie europejski, z tą tylko różnica, że niema por roku, tylko cztery miesiące deszczu, a reszta sucho, ale przytem jest on okropnie wilgotny, bagien i moczarów pełno wszędzie. Wskutek tej wilgoci panują tu ciągle ostre febry, które, jeśli się nie kuruje, bywają śmiertelne. Biednych krajowców dosyć wskutek tego ginie.
Przybyłem do Tananariwy 30 grudnia 1898 r., a na drugi dzień zaraz taka ciocia febra zaopiekowała się mną należycie. Tutaj wszyscy mówią, że każdy Europejczyk czy prędzej czy później, musi taką febrę przebyć. Chciałem ją chodzący przebyć, żeby się nie poddać, tylko jak zwykle robiłem, przełamać, ale się nie dało; miałem 40 stopni gorączki, a nawet nieraz i więcej, więc musiałem się położyć i cały dzień przeleżałem. No teraz Ojciec już mnie ma za wytłumaczonego, że tak późno ten list wysłałem, nieprawdaż? Trudno było wcześniej, choć szczerze chciałem. Ale to zwykle bywa, że człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. [...]
Do opóźnienia listu proszę i to jeszcze wziąć w rachubę, że tu tylko dwa razy na miesiąc odchodzi poczta do Europy i dwa razy przychodzi. Ta poczta nie idzie końmi, ani pociągiem, tylko niesie ją pieszy posłaniec aż do portu, a to nie kilometr, ani dwa, ale setki kilometrów drogi ścieżkami przez góry, przepaści, rzeki, błota i t. p., więc to prędko iść nie może. Nazywają wprawdzie Francuzi takiego posłańca, niosącego pocztę courrier, ale temu kurjerowi tak się nieraz musi spieszyć, jak mnie do tańca, zwłaszcza kiedy dzień gorący, a on w dodatku może głodny ... [...]